Moja historia z jogą
Kiedy sięgam pamięcią wstecz, do moich slacklinowych początków (jakieś 7 lat temu), joga zawsze była gdzieś w pobliżu. Początkowo nie zajmowała mojej głowy, a widoczne wokoło praktyki kwitowałem kpiącym uśmieszkiem. Wszak ni to sport, ni gimnastyka, a na aerobik to raczej za powolne – myślałem. Po kilku latach, z prozaicznych powodów zdrowotnych, zacząłem się jej bliżej przyglądać. Tak bardziej chyba rozumnie, na ile pozwalały mi moje własne w tej kwestii ograniczenia. Teraz nie wyobrażam sobie mojego slacklinu bez jogi. Teraz na palcach jednej ręki mogę policzyć dni w miesiącu bez porannego, jogowego wejścia w dzień. A policzyć mogę łatwo, bo to zazwyczaj te ‘gorsze dni’.
Slackline + Joga = Slackline joga
Jakby tu slackline nie gloryfikować i się nim nie zachwycać, to trzeba uczciwie stwierdzić, że jest to rozrywka wysiłkowa, angażująca od groma mięśni. Siły działają tu dynamicznie, duże są przeciążenia przy bardziej zaawansowanych ewolucjach. Koniec końców próbujemy utrzymać cały nasz ciężar na wąskim pasku elastycznej, ruszającej się taśmy. A każdy z nas dobrze wie, ile waży i o ile wydaje mu się, że za dużo. Tu małe pocieszenie – slackline, to przynajmniej w moim wypadku świetna zbijalnia zimowych nadwyżek masy. Dlatego tak się cieszę, że już cieplej i ten prawdziwy slacklinowy sezon tuż-tuż. Wracając do tematu, to nic tak pięknie nie uelastyczni nam całego ciała, jak właśnie joga. To ona sprawi, że będziemy bardziej odporni i mniej narażeni na kontuzje. To moim zdaniem najlepsze przygotowanie do każdego sportu i wysiłku fizycznego.